[Lata od 1900 do 1927 do śmierci kochanej Matki]
Matko Kazimiero! Ukochana, chcę z Tobą trochę porozmawiać, pragnę przed Tobą wylać moją duszę. Matuchno, tak często stają mi na myśli Twoje pytania, gdy ja wróciłam od chorego. Ty Matuchno pytałaś mnie o wszystko, o życie, o spanie, o pracę. Było to, gdy dom nasz się przebudowywał i połowa domu była bez dachu; nad pokojem Matki i pracownią był dach. Gdy powiedziałam wszystko, Matka powiedziała do mnie, tak dłużej być nie może, ty musisz się wyspać spokojnie, bo ciężkie masz noce, dosłownie powtarzam słowa Matki: „Idź, weź swoją pościel i idź do mojego pokoju, moją pościel zdejmij, a połóż swoją i śpij, ile ci potrzeba". Ja przerażona prosiłam, by tego nie robić, ale musiałam słuchać. Matka przez cały przeciąg mojego snu siedziała w pracowni, a zamiast swego biurka do pisania, obywała się nocnym stolikiem. Tak trwało, o ile mogę pamiętać, dwa tygodnie. Ta Matka już wtedy w latach, zdrowie wątłe, nie mogła się położyć, by trochę wypocząć po obiedzie, bo mnie wtedy oddała swój pokój i swoje łóżko. To było dla mnie najlepsze kazanie wygłoszone przez kobietę, przez Matkę Założycielkę. Nieraz, gdy mi na myśl przychodzą różne fakty tego rodzaju, sama się pytam siebie, czy to była miłość ogromna, czy pokora? Nie wiem. Matuchno Droga, ześlij nam z nieba obecnie choć odrobinę Twego ducha.
Nowy obrazek trochę był dla mnie w owym czasie wesoły, śmieszny
Wróciłam od chorej w porze obiadowej, idąc po schodach spotkała mnie siostra Monika, ówczesna Przełożona domu, zatrzymała się i mówi do mnie te słowa: „Niech siostra idzie zaraz do Matki, ale dodaje, niech siostra przygotuje się, bo dostanie siostra tam od Matki dobrą burę”. Ja strapiona i trochę zmieszana, idę, stukam, na wezwanie wchodzę. No i spodziewam się owej zapowiedzianej bury. Lecz Matka, gdy na mnie spojrzała, zapytała: „czy ty po obiedzie?”, i ja powiedziałam: „nie”, a Matka po chwili: „a czy byłaś w Kościele?”, ja powiedziałam: nie. Tak dalej pytała mnie, ja odpowiadałam na wszystko: nie. Wtedy Matka pyta o Kościół, czy byłam, także słyszy: „nie”. Jeszcze jestem na czczo, ale nie ma Księdza w domu, już za późno. Usłyszałam wtedy jeden rozkaz: „siadaj i jedz”, ja przerażona i zdziwiona pytam: „Matko, wszak to Matki obiad”. Matka wtedy nie mogła chodzić do jadalni, tylko w swoim pokoju jadła. Usłyszałam tylko: „nie myśl o mnie, tylko jedz”. Znowu jestem posłuszna i jem, a Matka siedzi i czeka. Na to wchodzi Siostra Przełożona, stanęła i patrzy i pyta: „co to?”. I słyszy od Matki odpowiedź: „Siostro, przynieście mi też co macie, bo to biedactwo jeszcze na czczo”. Obiad skończyłam, na zakończenie był kompot z jabłek, tylko to pamiętam, resztę zapomniałam. Potem przyniesiono drugi dla Matki. Po skończonym obiedzie, ja pytam Matki: „podobno Matka miała dla mnie jakiś interes?”. Usłyszałam odpowiedź: „idź spać”. Matka była spostrzegawcza, a z drugiej strony – dobre serce. Widocznie dostrzegała wielkie zmęczenie na twarzy i dlatego zamiast zapowiedzianej bury dała swój obiad.
Matuchno Droga spojrzyj i teraz z nieba na twe dzieci i ulżyj tym, co cierpią cicho i w ukryciu.
Pobyt w Ciechocinku
Matka jeździła w owe czasy do Ciechocinka i zabierała nas młode do Ciechocinka ze sobą na wypoczynek. Pamiętam jeden obrazek. Pewnego dnia w czasie obiadu siedziało nas może ze sześć Matka i s. Przełożona, a nas młodych może 3 lub 4; tamte siostry pojechały wcześniej, już były tam dwa tygodnie, a ja dopiero kilka dni. Wtedy, pod koniec obiadu Matka popatrzyła po nas i odezwała się do nas: „Siostry, serca do ofiary”. Wśród nas cisza. Powtórzyła to samo znowu: „Serca do ofiary”. A w całym gronie znowu cisza. Ja czułam, że znowu coś na mnie spadnie, ale że dopiero przyjechałam, więc tak sobie myślę – pewnie do chorego ktoś prosi, ale te co są już dawniej [skończyły dyżur], nie zmęczone, niech się ofiarują. I milczę. Wtedy Matka popatrzyła na mnie takimi dobrymi oczami i powoli, powoli, zasłyszałam: „Janinko! Janinko, i ty nie masz serca do ofiary?”. Tego pytania i tego akcentu nie potrafię oddać, i powtórzyć, co się ze mną działo. Ofiara, życie ofiarą. Ja wstałam i powiedziałam do Matki: ”Jeżeli potrzeba pójdę, ale tak chciałam odpocząć!”. Matka powiedziała mi: „pojedziesz do dwóch dziewczynek, do majątku, na kilka tygodni”. Pojechałam byłam może 3 czy 4 tygodnie, potem wróciłam i przeznaczone mi kąpiele przez lekarza otrzymałam. Serca do ofiary. Tak, ta Matka żądała od nas ofiary, ale ofiarę z serca. Tak chciała w nas widzieć dusze ofiarne. Toteż sama dawała ze siebie przykład.
Razu jednego, w domu na Wilczej, po południu poszłam na rozmyślanie do oratorium, nie było wtedy tam nikogo. Matki stary klęcznik stał pusty, ja usiadłam. A na korytarzu była zwykła ławka. W pewnej chwili miałam wrażenie, że ktoś cichusieńko wszedł, oglądam się, na ławce siedzi Matka, wybiegłam i przepraszam, i proszę, by była łaskawa przyjść do swego klęcznika. Matka odpowiedziała mi: „moja droga, nie przerywaj sobie, ja tu posiedzę”. Dopiero na duże moje proszenie przyszła.
Wyjazd mój do chorej
Było to dla mnie wtedy trochę oryginalne, roku dokładnie nie pamiętam, może pomiędzy 1900 a 1910. Przyjechał prosić o osobę do pielęgnowania swej Matki obywatel ziemski, właściciel majątku Okalewo, S. Hełnicki. Rodzice jego byli w majątku drugim nazwy Żałe blisko Rypina. W tym czasie dopiero się pojawiły samochody. Pan Hełnicki zajechał przed nasz dom wspaniałym własnym samochodem i prosi o osobę do pielęgnowania swej Matki. W domu robi się ruch ogromny, kogo dać tak wielkiej personie, zaręczył za niego Pan Hrabia Grabowski ówczesny prezes. Padł los na Janinę, zapakowano i wychodzę z małym walizkowym koszyczkiem, ubrana dawnym zwyczajem bardzo skromnie. Za okrycie miałam krótki żakiecik letni, gdy ten pan zobaczył, zwraca się do Matki tam obecnej, bo Matka sama i Hrabia Grabowski mnie do samochodu odprowadzili i Hrabia pomagał wsiąść. Zwraca się i mówi: „Proszę pani Przełożonej, za lekko ubrana, może się zaziębić, bo samochód pędzi i ostry wiatr przewieje”. Ja chcę iść na górę, by coś cieplejszego przynieść, a Matka wtedy zatrzymała mnie słowami niechęci. Matka miała starą pelerynę na futrze lisim, którą nosiła do Kaplicy. Wtedy jeszcze na dole, bo była jeszcze stara kaplica. Matka zdjęła ze siebie swoją tę pelerynę i okryła mnie. Ja wzruszona zapytałam: „jakże ja mogę ją zabierać, jeszcze chłodno będzie Pani w Kaplicy”. Na to usłyszałam: „ty się o mnie nie martw, tylko mi jej nie przepij”. Wszyscy się zaśmiali z tego przepicia peleryny Matki Generalnej. Samochód zawarczał, Matko zrobiła nad nami krzyżyk i pojechałam.
A teraz trochę tej podróży opowiem, bo z rąk Matki zostałam tylko jedynie w rękach Boga. Pan ten zapowiedział, że podróż będzie trwała 4 godziny, lecz to była trochę blaga. Wyjeżdżałam z Wilczej o 8 rano, a na 4 godziny tj. znaczy o godzinie 2 po południu stanęliśmy w Płocku zjeść obiad. Pan zaprowadził mnie do restauracji i kazał podać obiad. Towarzysz mój pił wino, ja podziękowałam za wino, ale poprosiłam o kawę czarną, bo czułam zmęczenie. Ale kiedy mój towarzysz poszedł do kasy, niedaleko od mego stolika stanęło dwóch lokai i zaczęli się mnie bardzo przyglądać, a po chwili usłyszałam, jak jeden z nich do drugiego powiedział: „Ta zupełnie inna od wszystkich, których wozi”. Jednak się nie bałam, czułam, że jestem w rękach Bożych, bo miałam wrażenie, że Matka się za mnie modli. Do majątku tego Hełnickiego przyjechaliśmy na godzinę 7 wieczór i p. Hełnicki chciał, bym w Jego pałacu nocowała, ale ja nie chciałam, bo pokoje miały powyjmowane wszystkie drzwi. Poprosiłam, by mnie odesłał do owej chorej, do której jadę. Więc trochę niechętnie, ale zgodził się, lecz nie samochodem. Mówił, że maszyna musi odpocząć. Więc dano mi powóz, konie, człowiek, który powozi i lokaj na koźle z przekąskami dla tych dwóch ludzi, no i dla mnie. Nareszcie moja podróż skończyła się nad ranem.
Przypomina mi się jedno wydarzenie, którego lat dokładnie nie pamiętam. Mogło być pomiędzy 1910 a 1915 rokiem. Ja byłam posłana do chorej dziewczynki, 8 lat, szkarlatyna. Była to także ulica Wilcza, numeru nie pamiętam. Rodzina nie bardzo zamożna, gdyż oboje rodzice pracowali jako urzędnik i urzędniczka.
W domu była kucharka w kuchni. Mieszkanie średnie, dwa pokoje i kuchnia. Ja sama miałam na opiece chorą. Pewnego dnia Matka Gruszczyńska posłała po mnie jedną siostrę, bym ja przyszła, bo jest dla sióstr spowiedź. Ksiądz przyjechał spoza Warszawy. Ja wtedy zwracam się do tej siostry z prośbą, by na tę godzinę została przy chorej. Na to dostałam odpowiedź odmowną. Ja wtedy powiedziałam: „nie mam przy kim zostawić chorej”. Za pewien czas ta sama siostra jest drugi raz no i mi trochę robi uwagę swoją, że ja jestem nieposłuszna i na wezwanie nie idę. Wtedy ja proszę znowu: „proszę zostać przy chorym dziecku, a zaraz pójdę, bo – dodałam – chorego dziecka samego zostawić nie mogę”. Na to znowu usłyszałam drugą uwagę jeszcze ostrzejszą. Na to odpowiedziałam: „proszę zostać przy chorym, a ja zaraz idę”. Owa siostrzyczka dość wyniośle dała mi odpowiedź, że ona nie jest do chorych. Wtedy Matka przysłała drugą, inną taką, która została przy chorym dziecku, no więc nareszcie ja poszłam do domu. Idę prosto do Matki, wchodzę, a Matka patrzy na mnie i pyta: „ile ja razy posyłałam po ciebie?”. Ja odpowiedziałam: „trzy razy”. A Matka wtedy dość stanowczo pyta: „co to ma znaczyć?”. Ja wtedy mówię: „ja chciałam iść, ale prosiłam tej co przyszła pierwsza żeby została przy dziecku, lecz odmówiła, prosiłam za drugim razem, także odmówiła. Gdy ta druga siostra przyszła i powiedziała, że zostanie i została aż ja wrócę i jestem”. Matko Droga. Jaką Ty Matuchno wtedy byłaś! Słodką, wylaną. Matka powiedziała mi, że pobożność bez roztropności, to staje się głupotą. Ja gdybym zostawiła chore dziecko samo w dwu pokojach, mogło by się bać, zerwać, wyjść… a ja miałabym na sumieniu. „Pamiętaj, że sumienność jest koniecznością”. Matka nigdy nie pochwalała długich modlitw w naszym życiu. Mówiła często przy różnych okolicznościach, że długie modlitwy mają zakony habitowe, oddane kontemplacji. My mamy życie czynne. My mamy życie ofiary ze siebie, dla ratowania bliźnich, tak duszy, jako i ciała.
Pewnego razu wróciłam od chorego z dość długiego pobytu tam i byłam bardzo zmęczona, a sama do siebie w myślach mówiłam: „teraz muszę odpocząć, bo już nie dam rady”. Upłynęło zaledwie parę godzin, wzywają mnie do Matki. Idę, a Matka mówi do mnie: „wiem, że jesteś już zmęczona, ale moja droga, chciałabym, byś mogła iść jeszcze do tej chorej, bo nie mam nikogo pewnego. Wiem, że tobie mogę zaufać, że ty tam dobrze wyjdziesz i załatwisz po Bożemu. A za to, gdy wrócisz, pojedziesz do Częstochowy w nagrodę”. Ucieszyłam się bardzo i poszłam. Trzeba było tam by chora umarła po katolicku, by był sprowadzony Ksiądz. Gdy wszystko tam zrobiłam, po wielkich trudach i paru tygodniach ciężkich walk o dopuszczenie kapłana z sakramentami św. chora zmarła. Ja wróciłam. Matka powiedziała mi: „teraz się wysypiaj, ile chcesz, i w nocy i w dzień”. Po dwóch tygodniach spania, Matka mnie wzywa do siebie i pyta, czy się już wyspałam? Odpowiedziałam: „tak”. Matka przeto mówi do mnie: „bo widzisz, Matka, co obieca, to wypełni. Czy pamiętasz, co ja ci obiecałam?”. Ja powiedziałam, że pamiętam, iż Częstochowę. No to dobrze, kiedy chcę jechać? Dostałam pieniądze, żywność i pozwolenie na cały tydzień. Ponieważ było lato, spędziłam całe wolne od Mszy św. godziny na Wałach i odprawiłam sobie tam 3-dniowe rekolekcje, bo trzy miesiące trwał dyżur przy chorej.
Matuchno ukochana, Ty tam u Boga widzisz Twoje dzieci, widzisz ich bóle i walki. Matko Droga, przyjdź do nas i przynieś to, co nam jest tak bardzo potrzebne. Matko ukochana, proszę Cię, uproś u Boga dla mnie umiejętność znoszenia tego, co mi dają duchy wyniosłe. Matko, Tyś była zawsze pokorna, uproś dla Twoich dzieci ducha pokory i cichości, i milczenia. Tyś mi w nocy powiedziała tak mocno: „nie płacz”. Teraz przyjdź, zagój nasze rany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz